Moje życie w Opus Dei

From Opus-Info
Jump to navigation Jump to search

Z książki Byłem w Opus Dei - Fakty, świadectwa, dokumenty


Werbowanie

Urodziłem się w 1977 r. w Paryżu. Jestem trzecim dzieckiem w rodzinie: mam dwie siostry i brata. Rodzice rozeszli się, kiedy miałem trzy lata. Odtąd z tatą widywałem się tylko na wakacjach. Choroba zmusiła ojca do porzucenia zawodu elektronika i zajęcia się ogrodnictwem, po czym przyjął jeszcze posadę stróża nocnego w Tuluzie. W wolnym czasie zajmował się artystycznym oprawieniem książek.

Mama pracowała jako sekretarka. Z trudem radziła sobie z samotnym wychowaniem czworga dzieci. Na szczęście dla nas wszystkich mogła liczyć na wsparcie swojej licznej rodziny.

Wychowałem się w Wersalu, w domu dziadków ze strony mamy. Ich dom tętnił życiem, którego rytm wyznaczały odwiedziny członków wielkiej rodziny: mam 50 kuzynów ze strony mamy i 20 ze strony taty. Większość członków rodziny mamy uprawiała zawody inteligenckie, na ogół prawnicze, po stronie taty zaś przeważali przemysłowcy i handlowcy.

Otrzymałem tradycyjne wychowanie katolickie. Uczyłem się w szkole katolickiej, byłem harcerzem, studiowałem muzykę klasyczną, prowadziłem subskrypcję czasopism konserwatywnych itp. W moim środowisku nie było kobiet – ani w szkole, ani w harcerstwie, ani tym bardziej w drużynie rugby. Kontaktowałem się tylko z kuzynkami, siostrami i ich koleżankami. W tym męskim środowisku nie było jednak przemocy ani narkotyków, promowane natomiast były takie ideały, jak wzajemny szacunek i dzielenie się z drugim.

W wolnym czasie przeważnie czytałem książki, leżąc w łóżku i słuchając muzyki. Nie przykładałem się zbytnio do nauki – powtarzałem nawet drugą klasę gimnazjum. Zamiast się uczyć, wolałem grać w rugby. Byłem zresztą niezłym rugbistą. Nasza drużyna grała w lidze A juniorów, a mnie wybrano do reprezentacji województwa.

Wierzyłem w Boga. Jak wszyscy w mojej rodzinie, chodziłem na lekcje katechizmu i utrzymywałem z duszpasterzem harcerskim ciepłe i pełne zaufania stosunki. To właśnie podczas pierwszego obozu harcerskiego w opactwie Fontgombaut, gdy miałem 12 lat, po raz pierwszy poczułem pragnienie poświęcania się Bogu. Zaangażowałem się w liturgię Wielkiego Tygodnia. Nabożeństwa były odprawiane po łacinie i trwały po cztery godziny, ale czas mi się nie dłużył. Coraz bardziej pociągało mnie życie zakonne. Pragnienie to nie wiązało się z jakimś nadzwyczajnym olśnieniem. Po prostu czułem się tam dobrze i wnioski nasuwały się same. Bóg był najważniejszy! Chciałem pogłębiać moją relację z Nim i rozmawiać o Nim z ludźmi z mojego otoczenia.

W Wersalu, bastionie katolicyzmu, ludzie młodzi i praktykujący nie są rzadkością. Większość moich znajomych chodziła regularnie na mszę. Wydawało mi się jednak, że brakuje im entuzjazmu, żarliwości. Lekcje religii w szkole nie były też zbyt żywe. Mówiło się tam dużo o Mojżeszu i Świętym Pawle, niewiele natomiast o Jezusie lub o sensie życia.

To, że w oczach moich niewierzących kolegów byłem trochę inny, nie tylko mi w niczym nie przeszkadzało, ale jeszcze umacniało moją wiarę. Nie przeszkadzało mi też wcale, że nasze style życia różniły się diametralnie, a przykład moich rodziców i starszych harcerzy zachęcał mnie, żebym nie zważał na złośliwości. W otaczającej mnie miernocie duchowej byli też ludzie, którzy nie wstydzili się swojej wiary. Ich ideały były mi coraz bliższe.

Z Opus Dei zetknąłem się przez mamę. Była kiedyś członkinią organizacji: najpierw jako numerariuszka, później jako supernumerariuszka. Choć fizycznie wystąpiła z Dzieła, mentalnie nadal do niego należała. Miała tam przyjaciółki, które dawały jej prawdziwe oparcie. Tata pomagał ośrodkowi Dzieła w Tuluzie w naprawach i również korzystał z pomocy jego mieszkańców.

Dopiero niedawno dowiedziałem się, dlaczego mama odeszła z Opus Dei. Nie mogła po prostu znieść narzuconego tam tempa życia. Przez wiele lat miała poczucie winy z tego powodu. Wstydziła się, że nie stanęła na wysokości zadania. Przecież inni potrafią tak żyć!

Pierwszy kontakt z Dziełem miałem podczas zimowiska zorganizowanego przez klub Fennecs z Paryża. Zaproponowany przez nich program był wszechstronny i atrakcyjny. Obejmował m.in. pomoc w nauce, zabawy, lekcje religii, itp. Odbywały się także konferencje historyczne i kulturalne. Przyjemnie było spędzać tam czas. Opiekunowie byli sympatyczni. Po obozie nie miałem jednak wielu okazji, aby uczęszczać do klubu, gdyż znajdował się daleko od mojego domu.

Pewnego dnia jeden z moich kuzynów pożyczył mi trąbkę. Zacząłem się uczyć gry na tym instrumencie. Pamiętałem, że w klubie oferowali lekcje muzyki prawie za darmo i postanowiłem chodzić tam co tydzień. Emanuel, nauczyciel muzyki, był bardzo przyjacielski. Miałem 14 lat i fakt, że dwudziestokilkuletni mężczyzna poświęcał mi tyle czasu i uwagi uważałem za wielki zaszczyt.

Po upływie kilku miesięcy Emanuel zaproponował mi zmianę godzin naszych lekcji, żebym mógł korzystać z innych zajęć zaproponowanych w klubie, a wśród nich z medytacji prowadzonej przez księdza. Rozkład zajęć został więc dopasowany specjalnie dla mnie. Spędzałem tam coraz więcej czasu. Korzystałem z pomocy w nauce i z formacji religijnej. Ksiądz był porywający. Mówił o Jezusie inaczej niż mówiło się o Mojżeszu na mszy lub o Juliuszu Cezarze w szkole. W jego ustach Jezus nie był postacią historyczną, ale żywym człowiekiem, z którym można porozmawiać zawsze, gdy tego pragniemy. Opiekunowie, tak jak ksiądz, żyli w sposób spójny ze swoją wiarą. Poczucie sacrum było tam namacalne.

Styl życia zaproponowany w ośrodku był bliski temu, jak chciałem żyć. Widziałem tam zaangażowanie, z jakim się dotąd nie spotkałem. Duszpasterz harcerski, choć był młodym księdzem, nigdy nie przejmował inicjatywy w naszych rozmowach. Prosiłem go, aby był moim kierownikiem duchowym, ale on ograniczał się do udzielania odpowiedzi na pytania i nie dawał mi żadnych rad. Bardzo się różnił od księdza z ośrodka, który był serdeczny, miał mnóstwo pomysłów, wspierał mnie w codziennych kłopotach i w rozwoju duchowym, samemu również dając świadectwo. Rozwiązania, jakie proponował, były raczej radykalne, a to mi się wówczas podobało. W klubie nie było kompromisów. Ludzie byli konkretni, nie oszukiwali i zachowywali się zgodnie z tym, co głosili.

Ośrodek miał dobrych opiekunów. Emanuel, mój nauczyciel muzyki, był Hiszpanem i zawodowym muzykiem. Od czterech lat doskonalił we Francji grę na flecie i wygrywał rozmaite konkursy. Był zrelaksowany i uśmiechnięty. Spotykałem się z nim z przyjemnością. Ksiądz miał ok. 40 lat. Jego wiedza i kultura osobista robiły na mnie wielkie wrażenie. Miał przy tym świetne poczucie humoru i serdeczne usposobienie. Cieszyłem się, że trafiłem na solidnego i wiarygodnego kierownika duchowego.

Pogłębiałem własną wiarę, nie stawiając sobie zbyt wielu pytań. Według mojego kierownika duchowego, głównymi celami mojej walki powinny być zwalczanie lenistwa i masturbacji. Nie interesowałem się jeszcze dziewczynami; czułem się onieśmielony w ich towarzystwie.

Nie zastanawiałem się też nad funkcjonowaniem ośrodka. Skąd się biorą opiekunowie? Czy mieszkają na miejscu? Czym zajmują się w czasie wolnym? To mnie nie interesowało. W klubie nie mówiło się dużo o Opus Dei, natomiast święty Josemaría był ciągle cytowany. Stanowił główny punkt odniesienia. Zalecono mi przeczytanie jego książki pod tytułem Droga. Była konkretna, zdobywcza, radykalna i tradycyjna. Spodobała mi się.

Pewnego dnia Dominik, dyrektor ośrodka, zawołał mnie do swojego gabinetu. Powiedział, że obserwuje mnie od pewnego czasu i doszedł do wniosku, że mam powołanie na numerariusza. Pomyślałem, że autor pomysłu spadł z księżyca. Nigdy wcześniej o tym nie myślałem. Jednak on przedstawił mi poważne argumenty i rozwinął przede mną perspektywę życia konsekrowanego. Jako członek Dzieła miałbym nadal być zwykłym chrześcijaninem i starać się zbliżać ludzi z mojego otoczenia do Boga. Korzystałbym przy tym ze wsparcia duchowego i praktycznego organizacji.

Nie wiedziałem, co robić. Nie czułem się gotowy na taką decyzję i nie widziałem w tym żadnej korzyści. Przecież już byłem chrześcijaninem i otrzymywałem wsparcie ze strony Opus Dei. Co by mi dało członkostwo w tej organizacji? W odpowiedzi dyrektor zacytował słowa założyciela organizacji: „Ludzie są jak lampy. Zwykły człowiek jest jak zgaszona lampa, natomiast członek Opus Dei jest jak lampa zapalona”. Gdy jednak okazało się, że nadal nie rozumiem tego porównania, dyrektor po raz pierwszy użył zdania, które miałem w przyszłości słyszeć wielokrotnie: „Teraz tego nie rozumiesz, bo jesteś we wczesnej fazie formacji. Zrozumiesz później. Zaufaj mi.” Miałem 15 lat. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć i wspomniałem, że do tej pory chodziła mi po głowie myśl o zostaniu benedyktynem. Dominik poprosił mnie, żebym poważnie pomyślał o powołaniu numerariusza, i dodał, że jeszcze o tym porozmawiamy.

Dyrektor wołał mnie do siebie za każdym razem, gdy pojawiałem się w ośrodku, i pytał, co słychać w naszej sprawie. Tłumaczył mi, na czym polega rola numerariusza w Opus Dei. Mówił, że Kościół potrzebuje wielu oddanych ludzi, by nawracać społeczeństwo, że niewielu poświęca się Bogu, że trzeba być hojnym i oddać Mu wszystko, co się posiada. Kwestia hojności wracała we wszystkich naszych rozmowach. Moje rozmowy z kierownikiem duchowym obracały się już niemal wyłącznie wokół tematu powołania. Dominik i ksiądz nalegali, żebym się modlił w tej intencji i prosił Boga o światło.

Odradzano mi szukanie porady na zewnątrz. Dominik i ksiądz mówili, że księża diecezjalni nie znają dobrze Opus Dei i nie są w stanie doradzić mi w tej sprawie. Tłumaczyli, że taka decyzja jest między mną a Bogiem i że nie jestem zobowiązany do rozmawiania z nikim, nawet z rodzicami, na ten temat.

W 1993 r. wyjechałem z klubem na światowe dni młodzieży do Denver. Przed wyjazdem Dominik znów mnie zachęcił, żebym myślał o swoim powołaniu. Sprawa zupełnie wyleciała mi z głowy i kiedy po powrocie Dominik zapytał mnie pełen nadziei, czy są jakiejś postępy, musiałem szybko wymyślić odpowiedź, która by go nie rozczarowała. Temat ciągle powracał. Po upływie ok. 6 miesięcy uznałem, że muszę znaleźć rozwiązanie na tę zagadkę! Wszystko rozwiązało się podczas trzydniowych rekolekcji organizowanych przez Opus Dei. Stało się dla mnie oczywiste, że Dzieło jest dla mnie czymś szczególnym, a moje pragnienie oddania się Bogu przyniosło odpowiedź: Bóg stworzył mnie, abym został numerariuszem.

Podczas rekolekcji Emanuel podsuwał mi tematy rozważań i odpowiadał na moje pytania. Kiedy powiadomiłem go, że wybrałem wreszcie swoją drogę, był w siódmym niebie. Wyjaśnił, że zostało mi już tylko powiadomienie o tym dyrektora. Uprzedził mnie też, że Dominik będzie chciał mnie wypróbować, aby sprawdzić solidność mojego postanowienia. Miałem okazać się stanowczy i nie poddawać się. W rzeczywistości Dominik zalecił mi jedynie modlitwy i poprosił, żebym przyszedł do niego za trzy dni w celu sporządzenia listu z prośbą o przystąpienie do Dzieła. Miałem 16 lat.

Po napisaniu listu Dominik i wszyscy opiekunowie klubu otoczyli mnie i gratulowali. Ogłosili mnie członkiem Opus Dei i powiadomili o obowiązujących w organizacji zwyczajach. Od tej chwili miałem mówić „nasz ojciec” zamiast „Josemaría” i „ojciec” – mówiąc o prałacie. Członkowie Dzieła pozdrawiali się słowem pax, na co odpowiada się in aeternum. Ośrodek miał być moim nowym domem, miałem się tam czuć jak u siebie. Jako osoba niepełnoletnia nie byłem w pełni członkiem Opus Dei, ale to nie miało znaczenia, skoro moje powołanie miało trwać całe życie.

Dla uczczenia mojej prośby o admisję, Dominik zaprosił mnie na czekoladę, a moja ciocia, numerariuszka, zafundowała mi podwieczorek. 18 miesięcy później krótka ceremonia w kaplicy ośrodka sankcjonowała moje przystąpienie do organizacji zgodnie ze statutem Opus Dei. Oficjalnie Dzieło nie przyjmuje osób niepełnoletnich. W praktyce prośba o admisję może być złożona już w wieku 14 lub 15 lat. Prośba ta traktowana jest jako przystąpienie na całe życie, choć w istocie jest tylko deklaracją woli złożoną przez osoby świeckie.

Decyzja o przystąpieniu do Dzieła przyniosła mi poczucie ogromnej ulgi. Koniec z wątpliwościami! Byłem otoczony większą uwagą, numerariusze byli serdeczni, a dyrektorzy pilnie mi się przyglądali. Jednak kiedy kilka dni później chciałem podzielić się z Emanuelem radością z moich ostatnich postępów w modlitwie, odpowiedział mi, że nie jest moim kierownikiem duchowym i że tylko temu ostatniemu mogę mówić o swoim życiu wewnętrznym. To było dla mnie jak zimny prysznic. Miałem poczucie, że moja przynależność do Dzieła, zamiast zbliżyć, oddaliła nas od siebie...

Przed przystąpieniem do Dzieła wielokrotnie powtarzano mi, że moje świeckie zajęcia w niczym nie kłócą się z nowym powołaniem. Szybko się jednak okazało, że musiałem zrezygnować z harcerstwa, bo zabierało mi czas, a miałem spędzać możliwie jak najwięcej czasu w klubie. W następnym roku musiałem zrezygnować z rugby.

W 1995 r., tuż przed maturą próbną, Dominik wezwał mnie do swojego gabinetu i oznajmił, że prałat proponuje mi uczestnictwo w rozwoju Dzieła w Polsce. Był czerwiec, a nowy rok szkolny miałem rozpocząć w Warszawie. Miałbym mieszkać w akademiku Dzieła, gdzie oprócz mnie zamieszkiwało 10 studentów i 5 numerariuszy. Gdyby mi się tam nie podobało, zawsze miałem możliwość powrotu. Co za przygoda! Nawet mi na myśl nie przyszło, że mógłbym odmówić.

Po powrocie do domu otworzyłem encyklopedię, aby dowiedzieć się więcej o Polsce, a po kolacji poprosiłem mamę o pozwolenie na wyjazd. Była wstrząśnięta, ale zawsze dawała mi dużo wolności, a poza tym ślepo ufała Opus Dei i była dumna, że jej syn został wybrany, aby ewangelizować inny kraj. Zaakceptowała więc tę ofiarę, chociaż przechodziła właśnie ciężkie chwile rok po zgonie taty i dwa miesiące po odejściu swojej matki.

Mój wyjazd okazał się jednak bolesny dla mojego brata i sióstr.

Polska przygoda

Jeszcze dziś mam świeżo w pamięci chwilę, gdy z biletem w jedną stronę przechodzę przez tunel, który prowadzi mnie do samolotu. Czułem się jak jeden z bohaterów filmu Apollo 13 w scenie, gdy wchodzą oni na pokład statku kosmicznego. Jednak byłem spokojny. Wiedziałem przecież, że po przybyciu do celu zamieszkam w ośrodku Dzieła, a do klasy maturalnej będę chodził w liceum francuskim w Warszawie. Poza tym cieszyłem się, że wychodzę z domu, zyskując tym samym pewną niezależność.

Tuż po lądowaniu w hali przylotów warszawskiego lotniska zaatakowało mnie kilku taksówkarzy. Czekałem jednak, mając nadzieję, że odnajdą mnie moi nowi towarzysze. Potem okazało się, że z powodu błędu w tłumaczeniu komitet powitalny szukał wysokiego blondyna, podczas gdy ja jestem niskim brunetem. Mimo wszystko, nieco później, w pustej już hali przylotów, znaleźli mnie wreszcie. Byli tam: Mikołaj (Hiszpan, dyrektor ośrodka), Mariusz (pierwszy polski numerariusz) i Jaro (Amerykanin polskiego pochodzenia). Była godzina 11 w nocy. Myślałem naiwnie, że przybycie młodego Francuza jest wydarzeniem na tyle niecodziennym, że cała wspólnota będzie na mnie czekać, zawczasu powiadomiona. Myliłem się. Połowa mieszkańców nic nie wiedziała, a druga połowa już dawno poszła spać. Poznałem ich dopiero następnego dnia przy śniadaniu, gdy pytali mnie grzecznie, co myślę o rewolucji francuskiej i Komunie Paryskiej.

Pokazano mi moje łóżko, szafę i półki. Pokoje w akademiku mieściły po 3 lub 5 osób i miały wspólne łazienki. Było nas w sumie 18 – studentów i numerariuszy. Tworzyliśmy serdeczną i miłą wspólnotę, towarzysze zachęcali mnie do nauki języka polskiego i poprawiali moje błędy.

Podczas pierwszej rozmowy dyrektor przedstawił mi rozkład wspólnych zajęć, podobny we wszystkich ośrodkach Dzieła na świecie: pobudka o godzinie 5:50 (niektórzy wstają jeszcze wcześniej, żeby pobiegać lub uprawiać gimnastykę). 40 minut przeznacza się na toaletę poranną, po czym wszyscy udają się do kaplicy na 30-minutową modlitwę i na mszę. W czasie modlitwy ktoś czyta na głos Medytacje, książkę zarezerwowaną dla członków Dzieła, zawierającą cytaty założyciela i komentarz dnia do ewangelii.

Po mszy dyrektor patrzy na zegarek. Regulaminowy czas poświęcony na modlitwę dziękczynienia wynosi 10 minut. Te kilka minut wydaje się czasem niemal wiecznością, gdy pozostało dwie minuty na śniadanie, bo można spóźnić się na autobus. Ale te 10 minut jest obowiązkowe. Po ich upływie można pobiec do pokoju, zrzucić krawat i marynarkę, zejść szybko do jadalni i coś przełknąć. Potem każdy zajmuje się swoimi sprawami.

Przed posiłkiem wszyscy czekają aż dyrektor otworzy drzwi do jadalni, bo tylko on ma do tego prawo. Wszyscy siadają. Dyrektor potrząsa małym dzwonkiem, prosząc o ciszę, i ktoś odmawia błogosławieństwo posiłku. Dyrektor znów spogląda na zegarek: obiad i kolacja mają trwać 30 minut. Należy pozostać przy stole przez cały regulaminowy czas, niezależnie od tego, czy posiłek kończy się wcześniej, czy się przedłuża.

W klubie w Paryżu używałem już dyscypliny i kolczatki (Kolczatka: druciana opaska z kolcami wbijającymi się w skórę. Dyscyplina: mały bicz z liny, którym można się chłostać). Nie miałem jednak prawa zabierać ich do domu z obawy przed tym, że rodzice mogą je zauważyć. Na początku kolczatka bardzo boli – boli tak bardzo, że trudno jest chodzić i siadać. Z czasem człowiek się uodpornia, ale numerariuszom o wrażliwej skórze pozostają na ciele ślady, które należy starannie ukrywać, zwłaszcza na basenie. Gdyby ktoś o te ślady pytał, trzeba wymyślić wymówkę. Proszono nas, żebyśmy oszukiwali naszych rodziców i otoczenie: mieliśmy wyglądać jak zwykli chrześcijanie.

Zwykli, ale doskonali. Opus Dei kładzie duży nacisk na wygląd zewnętrzny, który musi być zawsze nienaganny. Kilka razy przywołano mnie do porządku tylko dlatego, że kręcą mi się włosy. Numerariusze muszą nosić włosy krótkie i starannie uczesane. Podczas mszy obowiązują krawat, marynarka i skórzane obuwie. Nie wolno przy posiłkach nosić krótkich spodni, t-shirtów, ani koszuli z krótkimi rękawami. W domu nie wolno chodzić w klapkach. Nie wolno pić herbaty, ani spożywać posiłków w swoim pokoju. Jadalnia jest zamknięta na klucz i otwierana przez dyrektora jedynie na czas posiłków.

W Opus Dei nie ma mundurów, gdyż członkowie organizacji z zasady mają się nie wyróżniać. Ale każdy robi zakupy w towarzystwie innego numerariusza, który ma za zadanie doradzić przy wyborze ubrań. Jeszcze 10 lat temu kobiety nie miały nawet prawa nosić spodni. Obowiązkowe były spódnice, długie rękawy i pończochy – nawet w lecie. Dzięki temu sposób ubierania członków Dzieła jest łatwo rozpoznawalny na całym świecie: klasyczny i elegancki. Opus Dei powiela i uświęca styl życia hiszpańskiej szlachty sprzed II wojny światowej, bo bardzo podobał się on założycielowi. Styl ten obowiązuje na całym świecie, bez względu na miejscowe zwyczaje.

Każde naruszenie przepisów karane jest „braterskim upomnieniem”. Jeden z członków woła winowajcę słowami: „Masz może chwilkę?”, po czym zaciąga go do saloniku i zamyka drzwi. Zwraca uwagę na coś, co było niezgodne z regulaminem i przypomina o regułach.

Zawsze miałem trudności w wyborze koszuli: albo rękawy były za długie, albo kołnierz za ciasny. Czasem w kaplicy rozluźniałem sobie krawat, aby się nie dusić. Zwrócono mi uwagę, że ściśle zawiązany krawat wyraża nasz szacunek do najświętszego sakramentu. Nikt się nie zastanawia, czy szacunku nie można wyrazić w inny, bardziej bezpieczny dla zdrowia sposób.

Regulaminu trzeba przestrzegać i kropka. Jest precyzyjny aż do najdrobniejszych szczegółów, co stwarza wiele okazji do udzielania braterskich upomnień. Nauczyłem się więc np. zapalać świece przed mszą we właściwy sposób: zaczynając od prawej strony i przechodząc do lewej (w zależności od orientacji ołtarza). Gaszenie świec odbywa się w odwrotnej kolejności.

To „masz może chwilkę?” jest co prawda zawsze wypowiadane po bratersku, ale raczej z pozycji starszego brata, co rodzi dziwne uczucie. Każdy naturalnie dąży do zminimalizowania liczby otrzymanych upomnień. Staje się więc stróżem samego siebie, zmuszając się do ciągłego przestrzegania regulaminu. Koniec ze spontanicznością!

W Opus Dei panuje atmosfera skrytości. Msza jest odprawiana po łacinie dla członków Dzieła, ale jeśli pojawi się ktoś obcy, należy szybko zamienić mszały i odprawiać mszę w języku lokalnym. Nie wyjaśnia się tego postępowania. Panuje swoista obsesja na tle ujawnienia prawdziwego stylu życia członków. Tak się dzieje np. z preces. Są to krótkie modlitwy, odmawiane po łacinie w intencji Kościoła, papieża, prałata i Dzieła. Należy dołożyć starań, żeby obcy ludzie ich nie czytali, a także ukrywać się przy ich odmawianiu. To ciągłe maskowanie się, ta przepaść pomiędzy tym, jak żyjemy, a tym, co możemy pokazywać światu, staje się z czasem męcząca, a nawet niszcząca.

W dniu mojej oblacji (ceremonia wejścia do Opus Dei, którą odbyłem w wieku 18 lat) w ośrodku było obecnych wielu studentów. Ceremonia odbyła się podczas śniadania, kiedy wszyscy zebrali się w jadalni. Dwóch numerariuszy było świadkami, a trzeci stał przed drzwiami kaplicy, by zabronić wejścia osobom postronnym. To było dla mnie duże rozczarowanie. Bardzo chciałem zaprosić moich przyjaciół, podzielić się z nimi swoją radością. Tymczasem musieliśmy się ukrywać jak chrześcijanie z katakumb, tak jakby świat zewnętrzny stanowił dla nas wielkie zagrożenie.

W pierwszym roku po przyjeździe do Polski chodziłem do liceum francuskiego, drogiej szkoły prywatnej opłacanej przez moją mamę. Mikołaj, dyrektor ośrodka, wytłumaczył mi, że jest wiele fundacji, które finansują rozwój Polski i że należy to wykorzystać. Kazał mi iść do ambasady francuskiej z prośbą o dofinansowanie. Ten pomysł mi się nie podobał, ale zrobiłem, co mi radził.

Przedstawiłem się jako biedny Francuz zagubiony w Polsce i poprosiłem o stypendium. Pracownik ambasady nie rozumiał mojego podejścia. Miał bardzo proste rozwiązanie: wrócić do Francji, gdzie szkoła jest darmowa! Jego opór był zrozumiały: biedny Francuz przyjechał bez rodziców do Polski i powołuje się na osobę (Mikołaja), która nawet nie jest jego prawnym opiekunem. Źle się czułem w trakcie tej rozmowy, śpieszno mi było uzyskać jakieś wyniki, ale nie miałem zbyt wielu argumentów. W końcu przyznałem naiwnie, że jestem członkiem Opus Dei. Dwa lata później dowiedziałem się, że ten pracownik spotkał się z moimi nauczycielami i przekazał im wiadomość z prośbą, żeby mieli na mnie oko.

W klasie matematyczno-fizycznej było nas jedynie 12 uczniów, dzięki czemu mieliśmy bliskie kontakty z nauczycielami. Poziom był niższy niż w mojej poprzedniej szkole, więc miałem dobre stopnie. Uczniowie mieli bogatych rodziców, wielu paliło trawkę. Nie miałem jednak wielu okazji, aby się z nimi spotykać i zaprzyjaźnić, bo byłem obłożony zajęciami w ośrodku. Trzeba było odmawiać modlitwy, odrabiać lekcje, uczyć się polskiego dwie godziny dziennie, robić naprawy w ośrodku, organizować obozy, itp. Miałem tak zapełniony kalendarz, że z przyjaciółmi mogłem spotykać się najwyżej na pół godziny w tygodniu. Wiedzieli, że należę do Opus Dei, choć nie ogłosiłem tego wszystkim na dzień dobry.

Starałem się być „zwykłym chrześcijaninem pośród świata”. Jest to jednak trudne, kiedy nie można np. chodzić do kina, albo gdy należy unikać dziewczyn! Musiałem wymyślić jakąś wymówkę, aby nie iść na studniówkę. Inna sprawa, że nie była to z mojej strony wielka ofiara. I tak nie miałem prawa tańczyć i musiałem wcześnie wracać do ośrodka. Wolałem imprezy w towarzystwie samych chłopców, mogłem się wtedy zrelaksować. Jeśli były obecne jakiejś dziewczyny, musiałem mieć się zawsze na baczności, żeby im się nie przypodobać, żeby nie dać się poderwać, a nade wszystko, żeby się nie zakochać.

Podobały mi się dziewczyny, ale zrezygnowałem z nich. Nie żałowałem, że obrałem tę drogę – dawała mi cel w życiu. W ośrodku wszyscy byli mili i miałem styczność z wieloma ciekawymi ludźmi, co było z kolei bardzo wzbogacające. Nigdy nie byłem tam świadkiem otwartego konfliktu, ani żadnych spektakularnych lub bolesnych wydarzeń. Ścisła selekcja na wstępie gromadzi w ośrodkach ludzi dzielących te same ideały, ten sam styl życia. Wszyscy się sobą interesują, atmosfera jest braterska i wzbogacająca. Młodzi numerariusze entuzjastycznie wspierają się nawzajem, aby razem coś tworzyć w swoim życiu. Swoją przykładnością próbują zmieniać świat na lepsze. Poświęcili swoje życie Bogu i starają się żyć Ewangelią całym sercem.

Prawdziwa przyjaźń pomiędzy członkami jest jednak niedozwolona. Nie ma czasu na tworzenie głębokich więzi, nie wolno też spędzać czasu bez ściśle określonego celu. Czasami, wbrew przepisom, powstają „przyjaźnie partykularne”, co pociąga za sobą pewne kary, jak chociażby oddzielenie przyjaciół od siebie poprzez skierowanie ich do różnych miast.

W ośrodku czułem się bardzo samotny, choć starałem się o tym nie myśleć. Z czasem zdałem sobie też sprawę, że księża i dyrektorzy nie żyją w zgodzie z tym, co mówią. Czasami współzawodniczą ze sobą i nie ufają sobie nawzajem. Nie wyciągałem z tego jednak wniosków. Wstąpiłem do Dzieła ze względu na Boga, nie ze względu na dyrektorów. Przez 13 lat, aż do odejścia z organizacji, ani razu nie zakwestionowałem instytucji Opus Dei, ani mojego powołania. Nadal szukałem swojego miejsca w świecie, ale nie przychodziło mi nawet przez myśl, aby obrać inną drogę – uważałem wtedy, że moje zaangażowanie jest ostateczne.

Po maturze podjąłem studia z matematyki, fizyki i chemii w Szkole Nauk Ścisłych przy Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Dyrektorzy nie starali się wpływać na mój wybór kierunku studiów. Nie było zresztą takiej potrzeby – przecież nie chciałem zostać np. aktorem! Zawody artystyczne nie są dobrze widziane, preferowane są zajęcia uznawane za praktyczne: ekonomia, prawo, architektura, medycyna. Studia inżynierskie nie przypadają dyrektorom do gustu, bo wymagają więcej czasu, zostawiając tym samym mniej czasu na pracę dla Dzieła. W wybór kierunku studiów ingerują tylko wtedy, gdy się ich prosi o radę.

Koniec z dzieciństwem i z długimi godzinami czytania! Powierzano mi coraz więcej zadań: byłem skarbnikiem i sekretarzem ośrodka, następnie urzędnikiem w Komisji Regionalnej, gdzie prowadziłem statystyki, księgowałem i prowadziłem korespondencję z ośrodkami. Później przyjąłem stanowisko dyrektora klubu dla gimnazjalistów, a następnie pełniłem funkcję sekretarza. W pewnym momencie musiałem wbrew naciskom dyrektorów odmówić wypełnienia formularza o dofinansowanie w ramach programu Młodzież dla Europy, bo musiałbym kłamać, twierdząc, że zorganizowane obozy były koedukacyjne, co nie było zgodne z prawdą.

Już w trakcie studiów podjąłem pracę na pół etatu, aby zarabiać na życie. Po studiach nadal pracowałem na pół etatu, aby móc zajmować się sprawami Dzieła: pracą w Komisji regionalnej, zajęciami w klubie itd. Po dwóch latach podjąłem jednak pracę na cały etat. Pracy szukałem na własną rękę. W tych sprawach każdy członek organizacji musi radzić sobie sam.

Przystępując do Opus Dei, oddaje się organizacji wszystko, co się posiada: pieniądze, mieszkania, samochody, itp. W wieku 16 lat pracowałem w lecie przez miesiąc w kantorze. Otrzymałem wtedy swoje pierwsze wynagrodzenie, które oddałem w całości mamie. Dyrektorzy byli zdumieni moim gestem. Liczyli, że oddam całą sumę Dziełu. Ale ponieważ byłem niepełnoletni, postanowili nie wyciągać z tego konsekwencji.

Żeby otworzyć konto w banku, trzeba poprosić o pozwolenie Komisję Regionalną. Nawet dyrektor ośrodka nie jest uprawniony do udzielenia takiego pozwolenia. Na dodatek inny numerariusz musi być współwłaścicielem konta. Karty bankowe zostawia się u sekretarza wraz z PINem i kilkoma poleceniami przelewu podpisanymi in blanco.

Zarobione pieniądze są przekazywane w całości sekretarzowi ośrodka, który następnie rozdziela je każdemu według potrzeb. Na koniec miesiąca należy przekazać dyrektorowi listę wszystkich wydatków, od pasty do zębów po bilet tramwajowy. Żeby móc wyjść na piwo, należy koniecznie podać uzasadnienie apostolskie: nie można iść „tak sobie”. Czas spędzony z innymi ludźmi ma być wykorzystywany do tego, żeby mówić im o Bogu i przyciągać ich do Dzieła. Wszystko, co służy werbowaniu nowych członków, jest dozwolone, a wszystko inne uważane jest za „stratę czasu”. Nie można „marnować czasu” z osobami, które nawet potencjalnie nie mogą należeć do Opus Dei, jak np. rozwodnicy.

Na krawędzi przepaści

Werbowanie coraz większej liczby członków jest jedynym celem Opus Dei. Zaraz po moim przystąpieniu dyrektor wytłumaczył mi, że zdanie założyciela „Na sto dusz interesuje nas sto” oznacza, że należy się zajmować jedynie tymi kolegami, którzy dawali nadzieję na przystąpienie do Opus Dei.

Staraliśmy się więc przyciągać do ośrodka ludzi „przydatnych”, a równocześnie odstraszać tych, którzy tacy nie byli z punktu widzenia organizacji. Urządzaliśmy różne konferencje dla studentów i reklamowaliśmy je na rozmaite sposoby. Jeśli przypadkiem zjawiała się dziewczyna, zamykaliśmy przed nią drzwi. Pamiętam takiego studenta, który przyszedł do ośrodka na skutek reklamy nadanej w radiu. Miał dość uciążliwą chorobę: był bardzo otyły i ciągle się pocił. Nie był też geniuszem, więc w niczym nie przystawał do wizerunku, jakiemu hołduje Opus Dei. Skoro nie był „przydatny”, rada lokalna postanowiła, że trzeba się go pozbyć, choć nie można było tego zrobić otwarcie – należało uzyskać jego dobrowolną rezygnację. Dyrektor znalazł na to sposób: polecił komuś, aby prosił go o darowiznę za każdym razem, gdy pojawi się w ośrodku. Ten zabieg nie po raz pierwszy okazał się niezawodny.

Na początku swojego istnienia Opus Dei stawiało sobie za cel werbowanie profesorów i studentów. Ta strategia straciła z czasem swoją skuteczność i wiek docelowych rekrutów został obniżony. Młodzież licealna jest bardziej podatna na argumenty typu: „Tak jest, bo tak postanowił święty Josemaría...”. Po jakimś czasie dyrektorzy zauważyli, że nawet szesnastolatki są zbyt dojrzałe, by poddać się ich oddziaływaniu. Proces wychowania jest już wtedy przeważnie zakończony. I tak wychowanie stało się główną działalnością Opus Dei. Otwarto nowe gimnazja, szkoły podstawowe, a nawet przedszkola. Nauczanie prowadzone w tych placówkach niesie ze sobą cały bagaż uprzedzeń wobec drugiej płci i świata zewnętrznego, przedstawianego jako pogański i niebezpieczny.

Ci, którzy w późniejszym wieku chcą przystąpić do Opus Dei jako celibatariusze, zaliczani są do podkategorii przyłączonych, gdyż nie wykazują już uległości wymaganej od numerariuszy.

Prozelityzm jest prawdziwą obsesją. To jeden z głównych powodów, dla których opuściłem Dzieło. W 2005 r. obecny prałat ogłosił, że miał boskie objawienie i że w ciągu nadchodzącego roku pojawić się musi 500 nowych numerariuszy w każdym kraju i w każdej sekcji (żeńskiej i męskiej). To „objawienie” zapoczątkowało prawdziwe szaleństwo: próbowano zwerbować każdego lub każdą bez żadnego rozeznania powołaniowego. Działalność Dzieła nie opiera się już na wierze w Boga. Nie ma znaczenia, czy nowi członkowie mają powołanie, nie ma znaczenia ich osobista dojrzałość. Opus Dei postanowiło wziąć misję rechrystianizacji społeczeństwa we własne ręce. Wszak Bóg ociąga się z tym zadaniem. Uważa przy tym, że każdy środek jest dobry, jeśli pomaga przyciągnąć ludzi do organizacji. W klubie badaliśmy na przykład, jakie są zainteresowania chłopców i staraliśmy się im proponować odpowiednie zajęcia, byle tylko do nas przychodzili. Poproszono nas także o sporządzanie listy stu najbardziej wpływowych osób w Polsce. Mieliśmy do nich dotrzeć i przekonać ich, żeby wstąpili do Opus Dei.

Nigdy nie udało mi się zwerbować ani jednej osoby. Nie wiem, dlaczego skąd mój brak „skuteczności apostolskiej”. Czy przyczyną były niewystarczające wysiłki czy może brak zaangażowania – jak twierdzili moi dyrektorzy? W każdym razie każdy, kto przychodzi po raz pierwszy do ośrodka, otrzymuje osobistego numerariusza, który ma za zadanie zaprzyjaźnić się z taką osobą, poznać ją jak najlepiej i równocześnie cały czas zbliżać ją do Opus Dei. Osobie takiej należy zaproponować kierownictwo duchowe i dążyć do tego, by w końcu przystąpiła do Dzieła. Kiedy rada lokalna stwierdzi, że dany człowiek stał się „dojrzały”, prosi numerariusza o wywołanie u niego „kryzysu powołaniowego”. Osobisty numerariusz składa dyrektorom raport z rozmowy werbunkowej, zaś rada lokalna decyduje o dalszych krokach: jakich argumentów używać, jakie książki polecić, jakie zorganizować zajęcia, itd.

Robiłem, co mogłem, żeby pozyskać nowych członków. Jednak kiedy spotykałem się z odmową, uznawałem sprawę za zamkniętą. Dyrektorzy uważali inaczej: „Daj mu spokój przez jakiś czas, a potem wróć do tematu”. Kiedy odpowiadałem, że mój przyjaciel prosił, bym już tej kwestii nie poruszał i twierdziłem, że będę szanował jego decyzję, uważano to za nieposłuszeństwo. Nadzór nad taką osobą był mi odbierany i powierzany innemu numerariuszowi, bardziej „skutecznemu”.

Tak się stało z Krzyśkiem D., 15-letnim chłopcem. Od dawna przychodził na zajęcia, które prowadziłem w klubie: lekcje informatyki, pomoc w nauce, kursy szybkiego czytania, naukę francuskiego, turnieje piłki nożnej, kręcenie filmów, itp. Wszystkie te zajęcia za jedyny cel mają przyciąganie dzieci do ośrodka i oferowane są w bardzo konkurencyjnych cenach. Jest to możliwie, gdyż prowadzący (numerariusze) nie pobierają żadnego wynagrodzenia, a nawet często sami dokładają do tych zajęć.

Krzysiek był chłopcem pobożnym. Przychodził do ośrodka od kilku lat i dobrze się tam czuł. Rada lokalna postanowiła, że czas go zwerbować. Porozmawiałem z nim o powołaniu, przedstawiłem mu styl życia, jaki prowadzę, i powiedziałem, że ma możliwość stać się podobny do mnie. Porozmawialiśmy o celach w życiu, ale on nie czuł się gotowy do podjęcia takiej decyzji. Sprawa była dla mnie zamknięta.

Po jakimś czasie wyjechałem na weekendową wycieczkę. Aby sprostać formalnej prośbie rady lokalnej, w piątek wieczorem, jeszcze przed wyjazdem, ponownie zaproponowałem Krzyśkowi przystąpienie do Dzieła. Odpowiedź znowu była negatywna. Kiedy jednak wróciłem w niedzielę wieczorem, powiadomiono mnie, że Krzysiek napisał list z prośbą o admisję. Co się mogło stać w ciągu tych dwóch dni? Dyrektor i ksiądz wywarli na niego taką presję, że w końcu się zgodził. Oczywiście jego „powołanie” trwało nie dłużej niż rok lub dwa, po czym oddalił się od Dzieła. Natomiast przez te dwa lata codziennie przypominano mu o jego obowiązku wierności Dziełu i Bogu.

Często nam powtarzano: „Aby wytrwało 3 numerariuszy trzeba, aby 10 wstąpiło”. Ale co dzieje się z tymi 7, których najpierw udało się przekonać o ich „boskim powołaniu”, a potem odeszli, często z przeświadczeniem, że nie stanęli na wysokości zadania?

Numerariusze nie mają prawdziwych wakacji. Podczas urlopu przechodzą 3-tygodniowy kurs, podczas którego uczą się filozofii, teologii i doktryny Dzieła. Jest też jeden tydzień rekolekcji w roku. Pozostałe kilka dni urlopu spędza się na ogół na obozach. Boże Narodzenie obchodzone jest uroczyście w wieczór wigilijny. Są prezenty, celebrowana jest msza, po czym śpiewa się kolędy i ogląda film. Razem ze świętami wielkanocnymi, są to jedyne dwa dni w roku, kiedy można rano dłużej pospać.

Jeśli chodzi o prezenty bożonarodzeniowe, budżet wynosi około 100 zł od osoby. Każdy sporządza list do świętego Mikołaja i otrzymuje to, co mogło być zakupione. Jest też zasada, w myśl której nie wolno przyjmować prezentów, jakie otrzymuje się z jakiejkolwiek innej okazji od osób spoza ośrodka. Należy je oddać sekretarzowi, który później rozdaje je mieszkańcom ośrodka według potrzeb.

Moja Mama i siostra przyjechały do Polski po raz pierwszy właśnie na święta Bożego Narodzenia, dwa lata po moim wyjeździe. Nocowały u jednego z uczniów, któremu udzielałem korepetycji z języka francuskiego. Odwiedziny rodzin w ośrodku podlegają ścisłym regulacjom. Nie wolno zapraszać nikogo na obiad, ani pokazywać pokojów osobistych. Członków rodziny można jedynie przyjąć w salonie i poczęstować herbatą. Spędziliśmy we trójkę dzień przed świętami, natomiast wieczorem udałem się na kolację do ośrodka, dokąd Mama z siostrą miały dołączyć później, na mszę wigilijną. Jednak mój znajomy tak bardzo się bał spóźnienia, że wszyscy przyjechali godzinę za wcześnie, akurat na czas rozdawania prezentów. Nie było innego wyjścia: przyłączyły się do naszej małej ceremonii. Mama z przykrością patrzyła, jak święty Mikołaj wyciąga z worka prezenty, jakie mi w ciągu roku wysyłała, i rozdaje je wszystkim obecnym, tylko nie mnie.

Podczas mojej przynależności do Dzieła mogłem się widzieć z rodziną tylko dwa lub trzy dni w roku, a kiedy już pojawiałem się w domu, zawsze byłem w biegu, na walizkach. Dopiero od chwili, kiedy moja siostra ciężko zachorowała, miałem wymówkę, aby spędzać więcej czasu z rodziną. Takie szczęście było udziałem niewielu. Na przykład Hygin, mój rówieśnik z Hiszpanii, po raz pierwszy mógł odwiedzić swoich rodziców dopiero po 5 latach pobytu w Polsce.

Życie w ośrodkach Opus Dei jest wyczerpujące. Miałem tyle zajęć, że w pewnym momencie musiałem sam przed sobą przyznać, że jest to ponad moje siły. Poprosiłem o zwolnienie z funkcji skarbnika, albo przynajmniej o pomoc w tej pracy. Nikt nie zainteresował się moimi trudnościami.

Wiele razy sygnalizowałem przemęczenie dyrektorom i wikariuszowi regionalnemu, ale nie było osób, które mogłyby mnie zastąpić, więc zachęcano mnie do dalszej pracy. Radzono mi, żebym mniej myślał o sobie. Pracowałem więc dalej mimo wyczerpania. Nie potrafiłem oprzeć się presji, jakiej poddawali mnie dyrektorzy. Niektórzy z moich współbraci byli bardziej odporni i nie przejmowali się upomnieniami „z góry”. Robili tyle, ile uważali za stosowne i na tym kończyli. Ja niestety zawsze starałem się sprostać wszystkim wymaganiom; chciałem wszystko robić najlepiej.

Nie miałem prawa do odpoczynku. Nie mogłem zdrzemnąć się po południu, wstać trochę później lub iść spać trochę wcześniej. Ten sam plan zajęć stosuje się do wszystkich: do młodszych i do starszych, do chorych i zdrowych. Najbardziej doskwierał mi brak relaksu. Byłem zawsze spięty. Zgodnie z zaleceniami „duchowości Opus Dei” ciągle pracowałem, modliłem się lub uczyłem.

Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że dyrektorzy i księża, którzy tak gorliwie pilnują u mnie właściwego wykorzystania czasu, sami żyją całkiem wygodnie. Przyczyna jest prosta: głoszona optymalizacja jest po prostu niemożliwa do zrealizowania! Nie można być doskonałą maszynką, która bez przerwy modli się lub pracuje. Model zaproponowany przez Opus Dei nie był nawet praktykowany przez założyciela organizacji, wbrew temu, co twierdzą jego hagiografowie.

Księża głoszą, że w każdej wolnej chwili należy odmawiać jak najwięcej różańców – jednak sami tego nie robią. Aby przeżyć w Opus Dei, należy zdystansować się do nauczanych treści i wybiórczo się do nich stosować. Zresztą nie wszyscy się w pełni angażują. Niektórzy prowadzą spokojne życie, przy czym są przeświadczeni o swojej doskonałości, że wypełniając wolę Bożą, uzyskują gwarancję zbawienia. Podobni są do starych więźniów, dla których więzienie jest jedynym bezpiecznym miejscem, gdyż boją się wolności. Ja do nich nie należałem. Byłem przesadnym idealistą i wykazywałem zbyt dużo dobrej woli, co najpierw było przyczyną kryzysu, jednak później przyniosło wyzwolenie.

Pewnego dnia postanowiłem przestać reagować na połajanki prałata i dyrektorów. Zacząłem pozbywać się zadań, których nie miałem siły wykonać. Jednak nadal czułem się wyczerpany. W następnym roku pozbyłem się kolejnych zajęć, jednak sytuacja się nie poprawiała. Nie odzyskałem pełni sił.

Wszystko, co lubiłem robić, było albo zabronione, albo nie miałem na to czasu. Przełożeni, gdy mówiłem im o swoich problemach, odpowiadali zawsze tak samo: miałem modlić się więcej i mniej myśleć o sobie. Wszelkie skargi były uważane za objaw przerostu ego: pychy, słabego zaangażowania i braku miłości do Boga. Takie treści są przekazywane codziennie na porannej modlitwie, na pogadankach, medytacjach i w książkach. Członkowie Dzieła muszą ciągle dążyć do zmiany na lepsze, żeby przypodobać się Bogu i przyciągnąć innych do organizacji. Moje samopoczucie i uczucia nie interesowały nikogo – wymagano tylko wyników. Dyrektorzy interesują się członkami organizacji tylko wtedy, gdy stają się oni problemem, który należy jak najszybciej rozwiązać, aby każdy trybik szwankującej maszynerii przywrócić do działania.

Po tylu latach takiego życia bez możliwości odpoczynku i rekonwalescencji, zacząłem mieć poważne problemy z koncentracją w pracy. Nie miałem już siły czytać ulubionych książek, uprawiać hobby (które byłoby akceptowalne dla dyrektorów), ani nawet czytać gazet. Prześladowały mnie myśli samobójcze, o czym informowałem moich kierowników duchowych, jednak bez reakcji z ich strony.

Na każdy kurs roczny docierałem całkowicie wyczerpany. Dyrektorzy upierali się jednak, że nie ma żadnego obiektywnego powodu takiego zmęczenia. Mówili, że muszę wytrwać i że regulaminowy czas poświęcony odpoczynkowi jest wystarczający. Ja tymczasem marzyłem tylko o tym, żeby się położyć i nic nie robić. Straciłem ochotę do życia. Pod koniec 2006 roku nie miałem praktycznie siły uczestniczyć w zajęciach. Leżałem na podłodze w swoim pokoju (aby nie zostawiać ślady tego niedozwolonego odpoczynku) i patrzyłem w sufit. Mobilizowałem resztkę sił, aby spełniać minimum zadań i uniknąć przykrych upomnień braterskich.

Po zakończeniu kursu zrozumiałem, że nadszedł wreszcie czas, by położyć temu kres. Później mógłbym nie mieć już siły, żeby pracować zawodowo, lub żeby się z tego bagna wydostać. Postanowiłem, że wezmę sprawy w swoje ręce, że sam będę się leczyć i przestanę ufać dyrektorom. To był koniec. Porzuciłem swoje obowiązki. Starałem się już tylko prowadzić zajęcia w klubie i oferować dzieciom serdeczność i wsparcie.

Postanowiłem poszukać pomocy na zewnątrz. Spotkałem się z księdzem zakonnym, z dwoma psychologami, z psychiatrą, a nawet z neurologiem. Gdy opowiadałem im, jakie życie prowadzę, otwierali szeroko oczy ze zdumienia. Nie miałem już żadnych wątpliwości, że to, co narzucono nam w Dziele, jest nie do zaakceptowania. Stało się jasne, że źródłem mojej depresji i złego samopoczucia były narzucone mi warunki życia. Miałem też świadomość, że moje problemy nie są spowodowane decyzjami lub zachowaniami dyrektorów, ale że ich źródło jest instytucjonalne, wywodzi się z samego serca systemu wymyślonego przez Escrivę i jego następców. Gdybym zmienił ośrodek lub nawet kraj, wszędzie borykałbym się z tymi samymi trudnościami.

Jedynym rozwiązaniem było opuszczenie Dzieła. Postanowienie to było bolesne i trudne, gdyż nadal byłem przekonany o swoim powołaniu i o bożym pochodzeniu Opus Dei. Rozmowy z ludźmi z zewnątrz pozwoliły mi jednak uzyskać dystans, umożliwiły spokojną analizę: „Mam powołanie numerariusza, ale ten tryb życia jest źródłem mojej choroby. Bóg nie może chcieć, żebym był chory, więc nie mam innego wyjścia, jak opuścić Dzieło.”

Żeby móc to zrobić bez wikłania się w wyjaśnienia, na które nie miałem siły, trzeba było wykonać jeden zdecydowany krok. Powiadomiłem dyrektora o moim postanowieniu, nie wdając się w dyskusję, aby nie narazić się na presje i szantaże. Mógł jedynie przyjąć moje odejście do wiadomości. Do tamtej chwili nie przejmował się zbytnio moimi skargami; dopiero teraz zrozumiał, że sprawa jest poważna. Przeraził się, zwłaszcza że jako dyrektor miał właśnie za zadanie zapobiegać takim przypadkom. Nagle okazał się skłonny do ustępstw, bylebym tylko porzucił zamiar odejścia z organizacji. Wszystko, co było do tej pory niemożliwe, nagle stało się możliwe. Jednak nie dałem się nabrać. Wiedziałem, że wyjątki w Dziele tolerowane są jedynie przez jakiś czas.

Przez dwa kolejne tygodnie szukałem sobie kawalerki i wracałem do ośrodka tylko na noclegi i posiłki. Miałem dobrą pensję, wystarczyło więc, że przestałem przelewać wynagrodzenia Dziełu, aby odzyskać samodzielność finansową. Nie miałem jednak żadnych oszczędności i gdybym nie miał tej pracy poza ośrodkiem, miałbym o wiele większe trudności we wprowadzeniu w czyn mojego postanowienia. Ci, którzy pracują na wewnętrznych stanowiskach Opus Dei (a jest ich wielu), nie mają żadnej umowy o pracę, ani ubezpieczenia społecznego lub emerytalnego. Znaleźliby się na ulicy bez grosza. Trzeba więc przyznać, że moje położenie nie było złe.

Wreszcie znalazłem mieszkanie. Po porannej mszy poinformowałem dyrektora, że odchodzę. Zaproponował pomoc w pakowaniu i przewiezieniu walizek do nowego mieszkania. Odmówiłem. Chciałem rozpocząć nowe życie bez żadnego związku z ludźmi, których winiłem za kryzys, w jakim się znalazłem.

Kiedy schodziłem po schodach z walizkami, ksiądz podjął ostatnią próbę. Zaprosił mnie na rozmowę. Odpowiedziałem, że jeśli chce mnie zatrzymać, spotkanie jest bezcelowe. Odpowiedział: „Chodzi o twoją duszę!” Tak więc odchodząc z Dzieła, skazałem się na wieczne potępienie.

Powrót do życia

Z punktu widzenia Kościoła numerariusze są osobami świeckimi. Ich decyzja o przystąpieniu do Dzieła nie jest ślubem, a jedynie deklaracją, która może być wycofana w każdej chwili. Opus Dei wiąże się jednak z członkami tak ściśle, że tracą oni tę perspektywę. Nie odszedłem z organizacji w poszukiwaniu szczęścia; chciałem po prostu ratować własną skórę. Miałem poczucie, że wyskakuję z pociągu pędzącego ku przepaści, a kiedy chodzi o własne życie, człowiek nie zastanawia się, czy lądowanie będzie bolesne. Nie czułem się nieszczęśliwy, czułem się zniszczony. Ideały, którymi żyłem od 15 lat, legły w gruzach. Trudno było mi zaakceptować to, co mi się przytrafiło; przeżywałem to jak bolesny rozwód.

Miałem pretensje do Boga. Oddałem Mu swoje serce, wszystkie nadzieje i całą młodość. Myślałem, że angażuję się w Opus Dei na całe życie, jednak nic nie działo się tak, jak planowałem. Czy odchodząc z Dzieła, traciłem Boga?

Odczuwałem silną potrzebę zrozumienia tego, co się wydarzyło. Za pośrednictwem Internetu skontaktowałem się z innymi byłymi członkami. Ich liczbę szacuje się na dziesiątki tysięcy. Pamiętajmy, że według wewnętrznych statystyk, na każdego czynnego członka przypada 7 takich, którzy zrezygnowali. Przeczytałem setki świadectw, odnajdując w wielu z nich doświadczenia podobne do moich. Odkryłem też wiele spraw ukrywanych przed członkami.

Dowiedziałem się np., że historia Opus Dei jest celowo zniekształcona przez oficjalną propagandę; życie założyciela jest upiększone i odrealnione. Również miejsce Opus Dei w Kościele jest inne, niż to, co się mówi członkom. Uświadomiłem sobie również, że metody stosowane w Opus Dei nie różnią się wcale od metod stosowanych przez sekty. Jest to system zamknięty i totalitarny, który izoluje swoich członków od świata zewnętrznego i dąży do zniszczenia swoich przeciwników – rzekomo w imię Boga.

Dostęp do regulaminów wewnętrznych mają tylko dyrektorzy. Napisane są one po hiszpańsku, a przechowuje się je w szafach zamkniętych na klucz. Uzyskałem do nich dostęp dopiero wtedy, gdy przygotowywałem się do roli dyrektora, a klucz do szafy otrzymałem dopiero, gdy mianowano mnie na członka rady lokalnej. Był to wówczas dla mnie wielki awans, miałem wreszcie dostęp do źródeł wiedzy!

Teksty wewnętrzne napisane są pięknym językiem i naszpikowane cytatami z Pisma Świętego. Wcześniej nie zdawałem sobie nawet sprawy, że zalecane w regulaminach zachowania bywają sprzeczne z duchem Ewangelii. Nawet po moim odejściu, kiedy znów czytałem teksty założyciela, nie spostrzegałem tam niczego złego. Dopiero po kilku miesiącach, po odzyskaniu dystansu i zmysłu krytycznego, dostrzegłem ewidentne sprzeczności z duchem Ewangelii. W Dziele informacja jest kontrolowana do tego stopnia, że książka Johna Allena, całkowicie przychylna organizacji, jest niedostępna w ośrodkach. Radzono nam, aby jej nie czytać. Dlaczego? Chyba dlatego, że książka ta składa się z listy zarzutów pod adresem Opus Dei, wraz z próbą odpowiedzi. Ci, którzy znają realia życia w organizacji, mogliby zdać sobie sprawę ze słabości zaproponowanych kontrargumentów.

Tuż po odejściu z Dzieła zaprosiłem do siebie swoich dawnych towarzyszy, żeby z nimi porozmawiać. Wysłałem też e-mail do numerariuszy z każdego ośrodka. Informowałem w nim, że nie wyjechałem na wakacje, ale odszedłem z organizacji z powodu poważnych zastrzeżeń. Odtąd nikt się ze mną nie skontaktował. Ci, którzy tak uporczywie powtarzali mi, że są moją prawdziwą rodziną, że łączy nas „więź silniejsza niż więzy krwi”, zniknęli z mojego życia. Zresztą, nawet gdyby któryś z nich miał ochotę mnie odwiedzić, nie otrzymałby pozwolenia od swojego dyrektora. Po co miałby ze mną „tracić czas”? Po co się ze mną spotykać, skoro już nie jestem przedmiotem prozelityzmu prałatury?

Każde odejście z Dzieła uważane jest za definitywne. Nie ma przebaczenia, nie ma synów marnotrawnych. Regulaminy mówią o tym wprost. Nie przyjęto by mnie ponownie, nawet gdybym wyraził skruchę (Boże uchowaj!). Moje uczynki i poglądy mogłyby przecież zarazić młodych numerariuszy.

Wykreślono mnie z listy. Już do nich nie należę i nie mają dla mnie czasu. Niektórzy z byłych braci nawet nie pozdrawiają mnie na ulicy. W ich spojrzeniach dostrzegam paniczny strach: „Co by było, gdyby on miał rację?” To pytanie ich przeraża, a odpowiedź jeszcze bardziej. Czyż odejście z Dzieła nie jest zdradą Boga i Kościoła?

Odszedłem z Opus Dei załamany i wyczerpany. Moja decyzja była również wstrząsem dla mojej mamy. Do tej pory stanowiłem dla niej obraz doskonałego numerariusza, który spełnia się w swoim powołaniu. Wierzyła w to pomimo przygnębienia, w jakim się znajdowałem, i którego nie udawało mi się przed nią ukryć. Moje doświadczenia otworzyły jej jednak oczy na fakt, że jej pobyt w Opus Dei nie był porażką jedynie z jej winy. Nasze rozmowy pozwoliły jej uwolnić się od poczucia winy i kompleksu niższości. Wreszcie mogliśmy otwarcie rozmawiać o naszych uczuciach i doświadczeniach.

Gdy mama zobaczyła, że znowu się uśmiecham i zachowuję w sposób naturalny, poczuła, że odzyskała syna. Stałem się znowu tym, kim byłem przed przystąpieniem do Opus Dei. Powróciłem do normalnego życia. Co za ulga! Poczułem się znowu zwyczajną osobą! Nie byłem już posiadaczem Prawdy, zobowiązanym do nawracania innych.

Obecnie próbuję odbudować siebie. Pomagają mi w tym najbliższe osoby, moja żona Małgorzata i jej córka Joasia. Myślę, że nie dałbym sobie rady bez ich wsparcia. Może bym całkiem załamał się psychicznie. Miewałem myśli samobójcze. Miłość Małgosi i akceptacja Joanny pozwoliły mi ominąć te pułapki.

Tymczasem moje dawne przekonania zostały mocno nadszarpnięte. Odbyłem tydzień ćwiczeń duchowych metodą św. Ignacego. Na rekolekcjach byłem otoczony ludźmi w każdym wieku i z każdego środowiska. Miałem naprawdę poczucie, że wracam na łono Kościoła powszechnego. Rekolekcje pomogły mi również uświadomić sobie, że Kościół nie kończy się na Opus Dei, że Bóg nie jest tym surowym sędzią, jak przedstawia Go Dzieło.

Dostrzegłem wreszcie różnicę pomiędzy Bogiem Ewangelii, Kościołem i Opus Dei. Nie przyszło mi to łatwo. Czuję alergię na wszelkie rodzaje kierownictwa duchowego, gdyż przypomina mi ono kontrolę, jakiej byłem poddawany w Dziele. Zmiana pewnych nawyków mentalnych i duchowych wymaga jednak ogromnego wysiłku i z pewnością zabierze mi jeszcze wiele czasu.

Ta książka ma być ostrzeżeniem dla rodziców, którzy wysyłają swoje dzieci do Opus Dei. Powinni wiedzieć, na jakie narażają je niebezpieczeństwa. Apeluję także do władz Kościoła, żeby położyły wreszcie kres nadużyciom, jakie mają miejsce w Opus Dei. Jestem przekonany, że większość biskupów jest świadoma faktu, że praktyka Opus Dei ma w dużej mierze sekciarski charakter. Jednak hierarchia kościelna znana jest ze swojej pasywności i zamiłowania do „dyskrecji”. Jej niechętna i spóźniona reakcja na oczywiste przestępstwa seksualne niektórych księży jest wszystkim znana. Czy zatem można liczyć, że zainteresuje się ona nadużyciami popełnianymi przez instytucję, która przynosi Kościołowi pieniądze i księży? Obawiam się, że nie ma na to wielkich szans.

W Opus Dei miałem poczucie wolności: byłem tam, bo chciałem; byłem posłuszny, bo chciałem... Jednak dopiero teraz dochodzę do prawdziwej, głębokiej wolności wewnętrznej. Moje sumienie jest spokojne. Mam świadomość, że nadużyto mojego zaufania, a moje pragnienie Boga zostało wykorzystane do nieuczciwych celów. Bóg nie ma jednak z tym nic wspólnego.