Dlaczego odszedłem

José Carlos, Stany Zjednoczone, 1 kwietnia 2004


Zawsze bardzo ceniłem sobie przyjaźń. Gdy się z kimś polubię, angażuję się w całości. Przyjaźń daje mi szczęście. Wydawało mi się, że Opus Dei to doskonałe miejsce dla ludzi, którzy tak bardzo potrzebują bliskości z innymi. Życie we wspólnocie i praca apostolska stwarzały doskonałe pole dla mojej wybujałej uczuciowości. Łatwo przywiązywałem się do ludzi. Musiałem się starać, aby nie zaniedbywać tych, których lubiłem mniej, w czym chciałem naśladować Chrystusa. Przywiązywałem się tak bardzo, że po pożegnaniu z ludźmi, z którymi byłem na obozach w Meksyku lub w Indiach, płakałem jak dziecko przez całą podróż powrotną.

Wszystko układało się dobrze dokąd nie zostałem lekarzem i nie podjąłem pracy w szpitalu. Pracę zaczynałem o 7:00 rano, dlatego musiałem wstawać o 4:30, żeby zdążyć na mszę o 6:00. Miałem nocne dyżury 3 lub 4 razy w tygodniu, a następnego dnia pracowałem aż do 19:00. W miesiącu miałem tylko 4 dni odpoczynku, przy czym musiałem oczywiście być stale uważny i uprzejmy wobec wszystkich: pacjentów, rodzin, pielęgniarek, kolegów, studentów, przełożonych. Decyzje dotyczące życia i śmierci podejmowałem w pośpiechu! Widziałem chorych umierających pomimo moich wysiłków. Nigdy wcześniej nie musiałem zdobywać się na tak wiele wyrzeczeń. Będąc numerariuszem, miałem ponadto do „wyrobienia” normy, środki formacyjne, obowiązki apostolskie i życie wspólnotowe.

Klimat służby w szpitalu bardzo mnie wzbogacał i pozwolił zrozumieć, że medycyna jest naprawdę moim powołaniem. Jako lekarz mogłem naprawdę naśladować Jezusa w swoim codziennym życiu. W szpitalu znalazłem również prawdziwych przyjaciół, co dawało mi ogromne szczęście.

Naturalnie nie robiłem różnicy między kolegami i koleżankami. Pracowaliśmy razem, wyznawaliśmy te same ideały, a przede wszystkim, dzień po dniu opiekowaliśmy się tymi samymi chorymi.

Czasem znajdowałem się w sytuacjach dla numerariusza niezręcznych. Nie wiem, jak jest z innymi, którzy poświęcają Bogu życie w celibacie, ale w Dziele trzeba przestrzegać tzw. środków ostrożności. Trudno wybrać się na grupową kolację, gdy musisz się wcześniej upewnić, że nie będziesz tam jedynym mężczyzną. Problem powstaje również wtedy, gdy koleżanka przyjdzie do ciebie w nocy, aby porozmawiać o pacjencie albo pani profesor, która mieszka dwa kroki od ośrodka, proponuje, że odwiezie cię samochodem do domu. Podobnie, gdy koleżanka ma trudności i płacze na twoim ramieniu albo siostra chorego chce dłużej porozmawiać, żeby się dowiedzieć, jak się opiekować rodzeństwem z zespołem Downa. Żaden numerariusz nie powinien znaleźć się takiej sytuacji.

Kiedy odczuwałem pociąg seksualny do którejś z dziewczyn lub zaczynałem się do niej przywiązywać, natychmiast ucinałem taką znajomość i mówiłem o tym na kierownictwie duchowym. Pewnego dnia, ktoś jednak zadecydował, że muszę z tym skończyć. Polecono mi przerwać pracę na co najmniej rok, zmienić miasto i kraj. Oczywiście nadano temu odpowiednią formę. Stwierdzono, że jestem przemęczony, że schodzę na złą drogę, że popełniłem błędy, powinienem się zdystansować, itd. Ta decyzja wydawała mi się przesadna. Uważałem, że mój przypadek nie jest tak ciężki, a roczna przerwa mogła mieć poważne konsekwencje dla mojej kariery zawodowej. Nie miałem ochoty tłumaczyć szefom i kolegom, dlaczego nagle zniknę z horyzontu. Pomyślałem też, że skoro problem tkwi we mnie, powędruje ze mną, gdziekolwiek nie pojadę.

Proszono mnie, bym uczył się kontrolować swoje uczucia, ale w zawodzie lekarza zawsze będą chore, pielęgniarki, lekarki i studentki. Nawet gdybym miał pracować w szkole należącej do Opus Dei, miałbym tam styczność z matkami uczniów, z ich siostrami, ze sprzątaczkami i kucharkami. Jedynym zajęciem, w ramach którego nie miałbym wiele do czynienia z kobietami, byłaby praca administracyjna w Opus Dei. Przekonałem się, że mężczyzna taki jak ja nie może być równocześnie dobrym lekarzem i dobrym numerariuszem. Odmówiłem pójścia na długi urlop, a gdy nalegali, dałem im do zrozumienia, że jestem gotów odejść. Ta próba sił coraz bardziej mnie wykańczała. Już nie byłem zadowolonym z życia i zakochanym w swojej pracy numerariuszem – stałem się kłębkiem nerwów i problemem dla organizacji.

Na rekolekcjach zastanawiałem się nad swoim położeniem i modliłem się żarliwie jak nigdy. Pozostanie w Opus Dei oznaczałoby dla mnie wyrzeczenie się własnej inteligencji, gdyż nie rozumiałem tego, czego ode mnie wymagano. Musiałbym wyrzec się siebie i swojej wolnej woli, musiałbym złożyć w ofierze wszystko: serce, przyjaciół, zawód, który tak bardzo lubiłem, jak również moje dwie niepełnosprawne siostry, którymi miałem się kiedyś zaopiekować. Potrzebowałem dobrej pracy. Miałbym oddać się w ręce osób, którym przestałem ufać? Złożyć wszystko w ofierze? Trzeciego dnia rekolekcji Bóg w swoim miłosierdziu pozwolił mi zrozumieć, że owszem, mógłbym tak wielkiego poświęcenia dokonać, że dałby mi łaskę, ale że nie wymaga tego ode mnie. Poczułem się wolny. Uświadomiłem sobie wolność, jaką Bóg mnie obdarzył. Były przede mną dwie drogi. Mogłem kochać i naśladować Chrystusa na każdej z nich, jednak Chrystus nie wymaga od nikogo nieludzkiego heroizmu.

Świadomość tego faktu zadecydowała o moim wyborze. Pojechałem do Hiszpanii, porozmawiałem z rodzicami. Zrozumieli mnie. Zyskałem miesiąc na refleksję. Uświadomiłem sobie wtedy, że nadal jestem sobą. Poprosiłem o odejście. Dwa tygodnie później opuściłem ośrodek, a dwa miesiące później udzielono mi „dyspensy”, ale dałem im do zrozumienia, że moje postanowienie było ostateczne, że było owocem kilku miesięcy refleksji w obecności Bożej.




Z książki Byłem w Opus Dei - Fakty, świadectwa, dokumenty